Do zobaczenia w Stambule cz. II – „Może pojedziecie ze mną?”

Po pożegnaniu z kochanym Dziadziem podjechałyśmy stopem do centrum Płowdiwu, miasta w Bułgarii koło którego nocowałyśmy. Tam tez miałyśmy spotkać się z Izą, Grzesiem i Jamiem i prawdopodobnie zrobić małe przegrupowanie. Czekając na towarzyszy postanowiłyśmy zwiedzić miasto, chociaż bez większego entuzjazmu- po pierwsze było nam bardzo gorąco, po drugie- nie spodziewałyśmy się niczego szczególnego po średniej wielkości bułgarskim mieście. I tu się oczywiście pomyliłyśmy. Płowdiw zrobił na nas bardzo korzystne wrażenie, okazał się przyjemnym spokojnym miasteczkiem, z antycznymi ruinami Odeonu, przepiękną cerkwią (na zdjęciach poniżej), mnóstwem ujęć wody pitnej przy ulicy i (najważniejsze ;)) kotów!

SAM_1441

SAM_1442

A tutaj meczet i zacieniony skwerek, powoli robi się turecko!

SAM_1456

Na głównym placu Płowdiwu odpoczęłyśmy sobie w cieniu, jedząc zupki chińskie zrobione dzięki uprzejmości kelnerów pobliskiej restauracji. Zresztą zasadę „jesteś z zagranicy- jesteśmy do usług” obserwowałam prawie wszędzie na wschodzie Europy gdzie do tej pory byłam  i założę się,  że obcokrajowcy w Polsce też się nią cieszą. Być może to po prostu ogólnoludzka uprzejmość kelnerów, ale  z jakichś nie do końca sprecyzowanych mam przeświadczenie, że gdybyśmy nie byli turystami z zagranicy, nie byłoby już tak kolorowo. Mam nadzieję, że się  mylę.

Po spotkaniu z Izą i Grzesiem okazało się, że Jamie, który miał czekać na nas w Płowdiwie nie odbiera telefonu i w ogóle słuch o nim zaginął. Przeszliśmy nad tym faktem do porządku dziennego, nasi towarzysze (phi! rywale w wyścigu do Stambułu) poszli zwiedzać miasto, nas natomiast Vladimir (gospodarz couchsurfingowy Izy i Grześka z ubiegłej nocy) zawiózł na wylotówkę w stronę Stambułu.

I tu zaczyna się nasza przygoda z mozolnym wydostawaniem się z Bułgarii. Początkowo nikt nie chciał nas zabrać, mimo dość dużego ruchu. W końcu kiedy ktoś się zatrzymał, okazało się, że i tym razem nie miałyśmy szczęścia. Z panami kierowcami nie potrafiłyśmy się dogadać, nawet w kwestii tego, gdzie właściwie jadą. W dodatku nasz samochód co chwilę się psuł, przez co co kilka kilometrów zaliczaliśmy kilkunastominutowe postoje na grzebanie pod maską. Żeby tego było mało, po jakiejś półgodzinie drogi zostałyśmy zawiezione na parking, gdzie panowie zaproponowali nam prysznic. Nie przejęłyśmy się tak bardzo tym, że prawdopodobnie śmierdzimy jak faktem, że wróciłyśmy do punktu wyjścia– na tym samym postoju tirów obudziłyśmy się tego dnia w samochodzie Dziadzia! Co gorsza, kilkanaście kilometrów dalej, na stacji benzynowej nasz wóz odmówił posłuszeństwa z konsekwencją trwającą dłużej niż nasza cierpliwość. Opuściłyśmy naszych kierowców i wyszłyśmy na drogę łapać stopa.

I znowu nic. W końcu zniecierpliwione poszłyśmy zjeść coś na stacji benzynowej. Kiedy przechadzałyśmy się z plecakami koło kanistrów z benzyną, zawołał nas pan obsługujący stację i zapytał, czy nie chcemy jechać z jego kolegą tirowcem, który jest z Czech i mówi po polsku. Nie wiem zresztą jakim cudem pan domyślił się, że jesteśmy z Polski, bo wcale nie rozmawiałyśmy w tym czasie, żadna z nas nie nosi sarmackich wąsów ani skarpetek do sandałów. Tajemnicy tego, w jaki sposób nasza narodowość jest widoczna nie udało nam się zresztą rozstrzygnąć do końca wyjazdu, aczkolwiek podejrzewamy o to nasze kartoflane nosy.

Pojechałyśmy więc z kolegą Czechem. Niestety niezbyt długo- po kilkunastu minutach zatrzymała nas policja, żeby poinformować, że topi się asfalt i aż do godziny 16-tej wszystkie tiry obowiązuje zakaz jazdy. Wspaniale, tylko tego nam brakowało! Zaczęłyśmy kręcić się po stacji benzynowej, niedaleko której nasz kierowca musiał się zatrzymać, szukając kogoś, kto mógłby nas stamtąd zabrać. Upatrzyłyśmy sobie po pewnym czasie grupę trzech mężczyzn, jedzących śniadanie w pobliżu dużego Audi, wręcz doskonałego żeby pomieścić nas i nasze plecaki. Jakoś nie miałyśmy odwagi podejść i zapytać, czy nas wezmą. Ale zdarzył się cud- po kilku minutach jeden z pasażerów Audi podszedł do nas i zapytał: „Do you want to go with us? We are going to Istanbul”. Na te słowa czekałyśmy cały dzień.

Okazało się, że nasz nowy kolega jest doktorem fizyki na uniwersytecie w Edirne i razem ze swoimi dwoma byłymi studentami wraca z wyjazdu służbowego. Wszyscy trzej zajmują się sprowadzaniem niemieckich samochodów z Bułgarii do Turcji, stąd też to wypasione Audi („w Bułgarii są dużo tańsze, ale nasze jest z Turcji” 😉 ). Mimo bardzo miłego towarzystwa Fizyka i kumpli wkrótce zatęskniłyśmy za tirami,  kiedy musiałyśmy spędzić w naszej osobówce 12 godzin, czekając w kolejce na granicy grecko-tureckiej (pojechaliśmy przez Grecję, bo podobno tam krócej się czeka). Mój kręgosłup po kilku godzinach siedzenia sztywno w samochodzie wypowiedział mi wojnę i w końcu zrobiłam to, co wielu Turków czekających w tej samej kolejce. Wzięłam swoją karimatę, przespacerowałam się w kierunku granicy i ucięłam półgodzinną drzemkę, licząc na to, że w tym czasie  nasz samochód nie dotrze do granicy. Turkom zresztą bardzo często zdarza się drzemać na kocykach na parkingach czy poboczach, który to zwyczaj całkiem mi się spodobał i chętnie go zapożyczyłam.

SAM_1466

Jakoś w okolicach 8-mej rano doczekałyśmy się kontroli paszportowej. I spotkałyśmy pawia, na zdjęciu powyżej. Jedyne, co nas zdziwiło to fakt, że nie musiałyśmy płacić za wizę. Potem zorientowałyśmy się, że po prostu jej nie dostałyśmy i zaczęłyśmy snuć czarne wizje tureckiego aresztu jako kary za nielegalny wjazd do kraju. Na szczęście Iza wyjaśniła nam, że grozi nam co najwyżej 5-letni zakaz wjazdu do kraju. E, pikuś.

Potem pojechałyśmy z naszymi Turkami na śniadanko, które stanowił burek i nasz pierwszy w życiu turecki czaj. Oto i zdjęcie z tej wiekopomnej chwili:
SAM_1468

Fizyk i kumple wysadzili nas w końcu przy jakiejś 6 pasmówce (chociaż wydawało mi się, że pasów jest tam jakieś 50) w centrum Stambułu. Po trzech dniach tułaczki po drogach Bałkanów w końcu dotarłyśmy!

Dodaj komentarz